Wyczerpanie po koncercie?
-Anita Lipnicka: Marzy mi się
wypoczynek. Mam nadzieję, że w okolicach Świąt… Bożego Narodzenia uda mi się
uciec, znaleźć gdzieś jakąś norkę i się tam zaszyć(śmiech).
Czy
myśli Pani o tym, co zrobi po wyjściu z niej?
-Nie. Na razie pragnę, aby przyszła ta
chwila wytchnienia. Ale później, po jakimś czasie jest ten moment, pragnienie,
aby znów coś zrobić. To są takie cykle, żyję
fazami: fazą twórczą i odtwórczą. Twórcza to nieprzespane noce. Człowiek
myśli godzinami nad piosenkami, układa je. One się kotłują w głowie. Potem jest
taka kulminacja: nagranie, realizacja rzeczy, które się stworzyło. Następnie odtwarzanie, czyli jazda na
koncerty. To również intensywny czas. Na
koniec następuje uczucie, jakby ktoś
przebił napompowany balonik szpilką. Napięcie schodzi, pojawia się uczucie
wyczerpania, wtedy trzeba się jakoś zresetować. Po jakimś czasie znowu
przychodzi głód tworzenia, myśli typu: „Dobrze, co tu robić? Chyba już czas na
coś nowego… To już chyba pora…”
Chciałaby Pani robić coś innego?
-Nie myślę o tym. W moim wieku wydaje
mi się , że zmienić branżę byłoby bardzo trudno. Nie wiem, co bym mogła robić
innego w tej chwili. Muzyka jest pasją, wymiarem odmiennym od tego
rzeczywistego, w którym się odnajduję i do którego uciekam. Nie wyobrażam sobie
życia bez muzyki.
Jest wolnością?
-Po części tak. Tu czuję się naprawdę
u siebie. Pamiętam, od dzieciństwa miałam takie wrażenie. Gdy brałam do ręki
mikrofon, następowała jakaś
transformacja. Wydawało mi się, że jestem w innym świecie. Byłam pod wrażeniem,
że mój głos ma taką siłę. Nagle jestem kimś innym. Używam tej muzyki, aby nie
być sobą, zmienić stan bytu. Zawsze byłam pewna, że chcę śpiewać. Jak byłam
starsza, dostałam od rodziców swoją pierwsza gitarę. Potem wyjeżdżałam na
festiwale piosenki aktorskiej, poezji śpiewanej... To było dla mnie. Kochałam
wtedy utwory Stachury. Grałam na gitarze, tworzyłam pierwsze teksty,
komponowałam muzykę.
Lubi Pani kontakt z ludźmi podczas koncertu?
-Lubię, ale do tej pory bardzo się go
boję. Po 20 latach pracy mam straszną tremę przed wyjściem do publiczności.
Nurtują mnie myśli o tym co będzie. Gdy już jestem na scenie, czuję ten kontakt, energię od ludzi. Zaczynam
się przyzwyczajać, oswajam się - tworzy się przyjemna atmosfera.
Kryzysowe momenty podczas występów?
-Zdarzały się. To głównie jest
związane ze sprawami technicznymi, które niesłychanie dekoncentrują i wybijają
z rytmu. Nagle skupiam się na wpatrzonych we mnie ludziach. Wiem, że czekają,
że kupili bilety, że wymagają, a ja zamiast muzyki prezentuję im jakieś
„zamieszki”, „ łapanki”.
Czuje się Pani profesjonalistką?
-Nie. Ciągle się uczę, mam wiele do
przyswojenia. Gdybym stwierdziła, że wszystko jest perfekcyjne, mogłabym
spocząć na laurach. A mam nadzieję, że jeszcze trochę pożyję i będę miała
możliwość tworzenia, pokonywania nowych granic, odkrywania nowych horyzontów.
Co jest ważniejsze: muzyka czy tekst?
-Jedno i drugie, w moim przypadku, powstaje
symultanicznie. W tej chwili nie potrafię tego oddzielić. Każdy tekst narzuca
jakiś środek wyrazu, którego należy użyć, aby przenieść myśl. Muzyka jest tak
samo ważna jak teksty. To wszystko razem się łączy.
Najbardziej ceniony twórca, inspiracja?
-Leonard Cohen. Jest to osoba, która dała mi najwięcej.
Wzbudziła we mnie pasję do słowa. Inspirowała już, gdy byłam małą dziewczynką. Poza Nim takie
osobistości jak Bob Dylan czy Joni Mitchell, o której dawno nic nie słyszałam.
Intryguje mnie jak ona żyje, co się z Nią dzieje. Jest wiele osób, które mnie
ukierunkowały jako młodą osobę. Myślę, że gdzieś tam podłączyli mnie do tego „prądu”.