12 grudnia zakończyli pierwszą część promocji najnowszej płyty „Vulcano". Druga już z początkiem wiosny. „Jak narazie nie słychać hejterskiego odzewu."- mówi sama wokalistka. Zespół to pięcioosobowa odpowiedzialność, wsparcie oraz zaufanie. Liderka Sorry Boys- Bela Komoszyńska- na kanapie w Od nowie odpowiedziała na moje pytania.
Skąd nazwa zespołu?
-Zostawiamy ją do dowolnej interpretacji. Nie popieram tylko
mówienia, że ma to znaczenie feministyczne lub seksistowskie: „Sorry chłopaki, ale ja tu jestem dziewczyną
na froncie”. Nie. To absolutnie nie ma takiego znaczenia. „Smutni chłopcy” też
jest dobrym tłumaczeniem - „sorry” jako przymiotnik.
Rządzisz w zespole?
-Nie, nie jestem tego typu liderką. Nie trzymam wszystkiego w
garści, nie rozstawiam chłopaków po kątach. Jestem bardzo introwertyczną osobą
i nie potrzebuję kierować. Żyjemy w symbiozie, jeżeli chodzi o nasze relacje.
Chłopcy mnie rozpieszczają. Opiekują się mną, a ja nimi na tyle, na ile mogę.
Mamy dobre, demokratyczne i równoprawne relacje.
W jaki sposób powstał zespół?
-Sam początek i zainicjowanie zespołu leżały w gestii dwóch
naszych gitarzystów: Piotra Blaka i Tomka Dąbrowskiego. Byli duetem i
zapragnęli kogoś więcej. W Internecie pojawiło się ich ogłoszenie, na które
odpowiedziałam jako wokalistka. Spotkaliśmy się i już razem zostaliśmy. Później
wielokrotnie zmieniał się skład, jeżeli chodzi o basistów i perkusistów. Teraz
mamy cudowny pięcioosobowy zespół.
Nowi członkowie wnosili świeżość?
-Zawsze nowy muzyk wnosi nową energię. Pojawiają się nowe emocje,
pomysły. Zanim Bartek do nas dołączył, przez długi okres graliśmy z Zientkiem.
Martin przez te dwa lata wniósł bardzo dużo od siebie. Niestety, rozstaliśmy
się, podobnie jak z innymi. Ale wszystkie osoby, z którymi graliśmy, posiadały silną
osobowość i każda z nich coś od siebie nam dała. Nie jest tak, że ktoś przychodzi
i nie ma nic do powiedzenia, bo każdy nowy człowiek zmienia bardzo wiele.
Rozstawaliście się z nimi z powodów zawodowych czy prywatnych?
-Były różne przyczyny. Personalne nieporozumienia,
nieścisłości, przez które nie mogliśmy się porozumieć. Powstawała przepaść. A czasami
powodem była muzyka. Nie mogliśmy się dograć na tyle, by dalej iść tą samą
drogą.
Dlaczego do zespołu nie dołączyła inna kobieta?
-Nie wiem.
Chyba chodzi o to, że mamy mało instrumentalistek rockowych w Polsce. Więcej
jest damskich wokali, cudownych zresztą. Poza tym, nikt się nigdy nie zgłosił.
Dajecie
możliwość interpretacji Waszych piosenek, czy są one dokładnym
odzwierciedleniem tego co macie na myśli?
-Każdy z nas opowiada swoją historię. Ja akurat mam bardzo
dosłowne narzędzie: słowa. Chłopcy opowiadają posługując się instrumentami. Oczywiście
jesteśmy zamknięci w ramach piosenki i nie w każdej możemy pokazać swoje
osobowości. Instrumenty w takiej sytuacji tworzą część opowieści. Niekoniecznie
autobiograficznej, po prostu opowieści. Chłopcy, w tym co robią, dają całych
siebie. Bo wszystko, co słychać w
naszych piosenkach, to są oni. Odbiorca dostaje bardzo otwarte karty, jeżeli
chodzi o osobowość. Chyba na koncertach najlepiej widać, jak emocjonalnie podchodzą
do swoich instrumentów i ile swoich „wnętrzności psychicznych” na nich
pokazują. U nas muzyka jest równie ważna, co tekst.
A dlaczego nie po polsku, tylko po angielsku?
-Na najnowszej płycie mamy jedną polską piosenkę, która jest
jakimś początkiem. Ale ja się nie czuję pewnie w języku polskim. Angielski jest
bardziej naturalny, nawet jeżeli chodzi o pewną poetykę. Ten język jest cudownym muzycznym narzędziem. I pewnie,
jak większość mojego pokolenia, wychowywałam się na muzyce anglojęzycznej.
Polska muzyka, przy całym szacunku i uwielbieniu, stanowiła mały procent tego,
czego słuchałam w momencie, w którym najbardziej się rozwijałam jako muzyk. Mój
kształtujący się umysł muzyczny przyjmował angielski jako język naturalny do
śpiewania. Przy takim zapleczu ciężko jest się przestawić na tworzenie po polsku.
Trzeba od nowa stworzyć bazę. Przy pracy nad tą płytą mieliśmy kilka utworów w
ojczystym języku, ale stwierdziliśmy, że tylko „Zimna wojna” nie będzie
odstawała od reszty, że nie będzie jakimś wybrykiem. Chcieliśmy ,aby wszystkie
piosenki były spójne. Po polsku kształtuje się inaczej linię melodyczną. A
skoro się ją inaczej kształtuje, to tworzy się inne kompozycje. I pojawia się
nie szansa, ale zagrożenie, że ta piosenka do tych dziewięciu po angielsku nie będzie pasować.
…A czy nie jest tak, że z utworami po angielsku łatwiej jest
wyjść do świata?
-Przy pierwszej płycie nie próbowaliśmy tak naprawdę wyjść z
tą muzyką poza Polskę. Ale przy „Vulcano"
mamy zamiar poczynić jakieś próby.
Kiedyś, jako support, podpatrywaliście inne zespoły. Teraz to
wy jesteście głównym zespołem.
-Gramy samodzielne koncerty, ale nie czujemy się jakimiś
wielkimi gwiazdami. Nie jesteśmy na pewno
na poziomie wykonawców, którym my
supportowaliśmy, np. HEY, Brodka …, do których nam wiele brakuje. Ale to jest
inna i przede wszystkim większa odpowiedzialność – grać swój samodzielny
koncert. Grając przed kimś, ma się świadomość, że cała publika przyszła na
gwiazdę. A rolą supportu jest się przedstawić. Zazwyczaj jest się nieznanym. Mieliśmy
szanse, aby do siebie zachęcić, pokazać się z jak najlepszej strony.
Samodzielny występ to zupełnie inny rodzaj koncertu.
Inspirowaliście się gwiazdami, przed którymi
koncertowaliście?
-Raczej mieszamy się we własnym sosie. „Vulcano" tworzył z nami
między innymi nasz producent. Każdy z nas miał tyle pomysłów, że nie potrzebowaliśmy
się inspirować nikim, bo i tak mieliśmy swoich za dużo. Ale też nie jest tak,
że nic na nas nie ma wpływu. Byłabym zadufana w sobie, gdybym uważała, że nie.
Czerpiemy z innych, ale nigdy dosłownie. Nie chcielibyśmy z kogokolwiek
ściągać. Naturalne jest, że gdy się czegoś słucha, to w tobie zostaje i być
może jakieś elementy są potem wyczuwalne. Ale chcieliśmy, aby Sorry Boys było Sorry
Boys. Mogę mówić za siebie, choć mam nadzieję, że chłopcy powiedzieliby to samo.
Nowa płyta miała być przeszywająca?
-Tak. Było dużo emocji podczas tworzenia Vulcano. Mieliśmy nadzieję, że słuchacz nie będzie traktował tego
jako muzyki tła. I wiedzieliśmy, że to będzie coś, co wymaga poświęcenia
uwagi. Nie soundtrack do mojego życia
lub wykonywania jakichś czynności, tylko coś, do czego trzeba usiąść i wsłuchać
się w te trzydzieści pięć minut. Jeżeli nam się udało, chociaż częściowo, to
się cieszymy, bo taka była nasza intencja. Chcemy, aby nasza muzyka była jedyną
drogą porozumienia. Ja przynajmniej taki środek wybrałam, aby komunikować się
ze światem.
Czyli nie czujecie się gwiazdami!
-Oczywiście, że nie! Do gwiazd nam jeszcze daleko.